Pobudka o 7 rano, piękne słońce i szczyty za oknami! Jednogłośnie stwierdzamy, że dla takich widoków warto żyć. To wszystko sprawia, że humor od samego rana mamy wyborny i nie możemy doczekać się reszty dnia. Czekamy, aż wszyscy "podłogowicze" się podniosą, aby nikogo nie obudzić szeptem omawiamy szczegóły trasy. Ponieważ na wyjazd zdecydowaliśmy się dosyć późno, nie było już wolnych łóżek w pokojach to zdecydowaliśmy się na tak zwaną "glebę" :) Szybka toaleta i wspólne ustawianie stołów, żeby z samego rana móc przyjąć gości. Kiedy schronisko zaczyna działać pełną parą zamawiamy herbatę, wyjmujemy konserwy, pieczywo i dziarsko bierzemy się za śniadanie. P nawet wymyślił, że najadamy się podwójnie bo posiłek w takich okolicznościach przyrody to nie tylko uczta dla żołądka ale też dla oka :-D
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, przecież Giewont na nas czeka! Co prawda on nigdzie się nie wybiera i nam nie ucieknie, ale z doświadczenia wiemy, że lepiej być tam przed południem, dzięki czemu jest szansa na spokojne podziwianie widoków, bez dzikich tłumów i stania w kolejce. W sierpniu będąc na Kopie Kondrackiej w naszych głowach pojawiła się myśl, żeby wejść na Giewont, ale sami zobaczcie dlaczego szybko zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Zwarci i gotowi meldujemy się do startu. Zdejmujemy bluzy, bo słońce grzeje jak w lipcu i ruszamy w drogę. Co prawda w powietrzu daje się wyczuć powiew jesieni, ale przed nami prawie dwie godziny wspinaczki, więc lepiej cieplejsze ubrania zdjąć teraz niż później na szlaku. Wędrówkę jak zwykle wydłużają liczne przystanki na zdjęcia ;)
Drugi dzień z prawie 50 litrami na plecach daje się nam we znaki, ale ostro idziemy kamiennymi schodkami do góry. Co prawda odpoczynki robimy może trochę częściej niż zwykle, ale przecież nie jesteśmy na wyścigach ;) Po dobrej godzinie docieramy do Przełęczy, gdzie już czekają na nas nasi współtowarzysze. Pijemy spokojnie herbatkę aż tu nagle ktoś burzy nasz błogi spokój i krzyczy: Zobaczcie, tam jest niedźwiedź! Na początku myśleliśmy, że to żarty, ale przypomniało nam się jak w schronisku jedna z gospodyń chwaliła się tym, że mają swojego własnego misia! P ruszył jak szalony na skałki przy rozwidleniu dróg. Dopytawszy gdzie dokładnie znajduję się misio zlokalizował jasnoszarą poruszającą się kulkę oddaloną jakieś 200 m w stronę Hali Kondratowej. S wdrapując się z aparatem szybko ustawiała zoom, aby zdjęcia były jak najlepsze. Cieszyliśmy się jak dzieciaki oglądając jak nasz polski Puchatek krząta się po polance. Oczywiście zachowaliśmy pełen spokój, bo byliśmy w bezpiecznej odległości od misia, ale gdybyśmy zauważyli go wchodząc na Przełęcz nasze tempo byłoby zdecydowanie szybsze ;) W Internecie jest sporo artykułów jak zachować się w przypadku bliskiego spotkania z niedźwiadkiem. Nie należy panikować, ale teoria jest teorią, a w praktyce różnie bywa.
Po sesji z misiem (i to nie na Krupówkach) ruszmy na Giewont. Sylwia była tam już kiedyś, ale było to w czasach podstawówki, a więc lata świetle temu ;) Ostatni fragment podejścia jest ubezpieczony łańcuchami. Obowiązuje na nim ruch jednostronny, ale jak wiadomo wszędzie znajdzie się ktoś, kto musi iść zakazaną drogą. Jak w popularnej piosence najtrudniejszy może okazać się pierwszy krok, ponieważ na początku tego podejścia znajduje się tam sporych rozmiarów kamień.
Na szczycie nie ma zbyt wiele miejsca, ale nie ma też zbyt wiele ludzi, więc bez problemu znajdujemy miejsce na chwilę odpoczynku. Pijąc herbatę i bezkarnie podjadając czekoladę delektujemy się widokami. Okazuje się po raz kolejny, że kto rano wstaje ten ma okazję podziwiać niezwykłe krajobrazy, bo chwilę później można było zachwycać się już tylko chmurami ;)
Nie chcąc, ale mając świadomość, że pora zbierać się do powrotu do domu zaczynamy schodzić. Ten fragment również ubezpieczony jest łańcuchami, które w niektórych miejscach są bardzo pomocne.
Na Przełęczy decydujemy się na powrót czerwonym szlakiem, żeby nie wędrować znowu do schroniska. Pogoda zdecydowanie się pogorszyła, ale może to i lepiej - przynajmniej nie było aż tak bardzo żal, że czas wracać do domu ;)
W ten oto sposób nasz spontaniczny wojaż w ukochane Tatry dobiegł końca. Dwa dni minęły zdecydowanie zbyt szybko, ale był to bardzo udany wyjazd. Pod pewnymi względami inny niż do tej pory: pierwszy raz nie wracaliśmy na kwaterę, ale spaliśmy w schronisku. Wędrowaliśmy z cięższymi i większymi plecakami niż dotychczas. I musimy przyznać, że bardzo nam się to spodobało! :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz