Hej ho, hej ho na Wołowiec dobrze nam się szło ;) Chociaż chodzimy już jakiś czas po górach, ta trasa zrobiła nas baaardzo duże wrażenie - to jedna z najbardziej malowniczych tras w naszej kolekcji. Widoki, które nam towarzyszyły były genialne, niesamowite, fenomenalne, rewelacyjne - ciężko znaleźć słowa, które je oddadzą. Trzeba to zobaczyć na własne oczy!
Wiedząc, że czeka nas tego dnia ponad dziesięciogodzinna wędrówka, bardzo wcześnie wyruszyliśmy na szlak. To był rześki poranek. Rozgrzał nas trochę półgodzinny marsz na dworzec, punktualnie o 7:00 jechaliśmy już busem do Doliny Chochołowskiej. Nawet nie czekaliśmy zbyt długo, aby bus był pełen turystów o tak wczesnej porze. Fajnie, że ludzie mają coraz większą świadomość, żeby wychodzić rankiem na szlak.
Aby uprzyjemnić sobie asfaltówkę na początku szlaku wpadliśmy na pomysł wypożyczenia rowerów i przebycia części drogi na dwóch kółkach. Ambitnie chcieliśmy pojechać jak najdalej się da, ale krótka chwila wystarczyła, żeby przekonać się, że na tych rowerach aż tak daleko nie zajedziemy ;) Stan techniczny rowerów pozostawia wiele do życzenia (brak hamulca, niewyregulowane przerzutki, brak smarowania itp.), dlatego zostawiliśmy je już w pierwszym możliwym miejscu - para jadąca przed nami zrobiła dokładnie tak samo.
Chochołowska to największa i najdłuższa (7,3 w jedną stronę) dolina tatrzańska, dlatego poranne słońce sprawiło, że spacer do schroniska obfitował w genialne widoki!!!! (i z planowanej godzinnej wędrówki jak zwykle wydłużyliśmy marsz przynajmniej o pół godziny :)) Głodni jak wilki dotarliśmy do schroniska, a pyszna jajecznica na śniadanie dodała nam sił do dalszej wędrówki. Chwila oddechu przy gorącej herbacie i kąpiel w porannych promieniach słonecznych rozgrzały nas i w ruszyliśmy w drogę.
Żółty szlak znajduje się za schroniskiem i początkowo prowadzi Bobrowieckim Żlebem wzdłuż potoku. Przy rozwidleniu skręcamy w lewo, część szlaku prowadzi nadal lasem, a za chwilę naszym oczom ukazują się genialne widoki, które będą nam towarzyszyć przez cały dzień. Podziwiamy Tatry Zachodnie, od których ciężko jest oderwać wzrok i przejść obojętnie bez zrobienia miliona zdjęć ;) Podejście robi się coraz bardziej strome i z każdym krokiem coraz głośniej zaczynamy oddychać. Delikatnie zwalniamy tempo, nie dlatego oczywiście, że jesteśmy zmęczeni, tylko chcemy nacieszyć się widokami. ;)
Polska nazwa "Grześ" nie pochodzi wcale od imienia, ale od gwarowego określenia grzbietu, którego stoki opadają stromo na dwie strony. Nazwa słowacka to Lúčna, która wywodzi się od polanki Łuczna. Na szczycie znajduje się również drewniany krzyż, który został ustawiony na pamiątkę konspiracyjnych spotkań działaczy opozycyjnych Polski i Słowacji. Ale zdjęcia Wam nie pokażemy, bo Sylwia myślała, że zrobił je Piotrek, a Piotrek z kolei myślał, że Sylwia, w efekcie go nie ma ;) Nic nie smakuje tak znakomicie jak mleczna czekolada i herbata z termosu na szczycie, a w gratisie rewelacyjne widoki - Dolina Chochołowska, Rakoń, Wołowiec. Takie beztroskie chwile są bezcenne! Widok wspaniale prezentującego się Wołowca wśród chmur dodatkowo zaostrzyły nasze i tak już duże apetyty na widoki.
Niebieskim szlakiem, który prowadzi wzdłuż granicy polsko-słowackiej udajemy się na Rakoń. Podejście prowadzi łagodną granią, początkowo schodzimy do Łuczniańskiej Przełęczy i od tego momentu systematycznie podchodzimy na szczyt. Niesamowite wrażenie robią na nas Rohackie Stawy i Rohacze. Rakoń to północna grań Wołowca, od którego dzieli nas już tylko trzydzieści minut (plus oczywiście niezliczone przerwy na zdjęcia ;))
Wołowiec (2064 m n.p.m - nasz drugi dwutysięcznik) to jeden z najwyższych szczytów polskiej części Tatr Zachodnich, którego stoki opadają do trzech dolin: Chochołowskiej, Rohackiej i Jamnickiej. Szczyt ten jest odpowiednikiem Świnicy w Tatrach Wysokich. Uważany jest za jeden z najlepszych punktów widokowych w Tatrach Zachodnich - zgadzamy się z tym całkowicie! Na dosyć obszernym i rozległym wierzchołku każdy znajdzie miejsce na chwilę zasłużonego odpoczynku.
Chociaż serce mówiło "zostańmy tu jeszcze", rozum podpowiadał, że najwyższa pora wracać. Ze szczytu wracamy do skrzyżowania szlaków niebieskiego i zielonego prowadzącego do Polany Chochołowskiej. Początkowo szlak prowadzi poukładanymi, kamiennymi schodami. I wtedy właśnie delikatnie zaczyna padać ciepły, letni deszcz.
W schronisku zamawiamy dwie szarlotki, jedną tradycyjną, drugą z jagodami - pychotka ;)
W głowie Piotrka już na szczycie Wołowca zaczyna kiełkować myśl jak namówić Sylwię na rowery w drodze powrotnej. A że miał dużo czasu, w końcu mu się to udało ;) Kiedy tylko zobaczył dwóch jednośladów, utwierdził się w przekonaniu, że to przeznaczenie i że czekały właśnie na nas ;) Oczywiście zanim na nie wsiedliśmy, Piotrek zrobił mały serwis techniczny - naprawił hamulce, poprawił łańcuch.... Ale było warto! Tak naprawdę nie trzeba nawet pedałować, żeby dojechać do początku Doliny. Trzeba tylko bardzo uważać na ludzi, którzy nagminnie chodzą całą szerokością!
Mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na dobrą pogodę - na te genialne widoki można patrzeć i patrzeć, zapomina się wtedy o całym świecie. Z ręką na sercu polecamy każdemu tę trasę. A my tam na pewno jeszcze wrócimy, kusi nas Grześ, Rakoń i Wołowiec w zimowej odsłonie ;)
Nie dziwie się, że tak Wam się spodobało na tej trasie :) Jak szłam nią po raz pierwszy, a była to moja pierwsza trasa w Tatrach Zachodnich, też byłam oczarowana okolicą i widokami :)
OdpowiedzUsuń